poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Wszystko na raz.

Stereotypy. Z jednej strony zabawne i nieszkodliwe, z drugiej jednak mogą bardzo namieszać.

Tak się w życiu złożyło, że wyglądam, jak wyglądam. Do zbyt urodziwych ludzi nie należę, co to, to nie, żadna Anja Rubik ze mnie. Pewnie gdybym poszła do "Top Model" dostałabym masę bluzgów od cudownego "jury". Choć modelką nigdy nie zostanę, nie jest ze mną aż tak źle (chyba). Ale dwa aspekty mojej dziwacznej urody przysporzyły i czasem przysparzają mi wiele dziwnych i irytujących historii.

Po pierwsze aryjka ze mnie, z krwi i kości, władze Trzeciej Rzeszy wzięłyby mnie zapewne jako kobietę rozpłodową. A jak wiadomo, uroda aryjska to piękne blond włosy. Gdy się urodziłam, były niemalże białe. Taki stan utrzymywał mi się aż do gimnazjum, potem trochę ściemniały. Farbowałam je na ładny, jasny, ciepły odcień aż do 2010 roku. Teraz biegam z rudymi włosami. To było wynikiem kaprysu, ale dało także spojrzenie na funkcjonowanie stereotypów.
Wiadomo, blond laska, która ma dość jasny odcień, szpilki na nogach, i trochę ładnego makijażu połączonego z różowym wdziankiem jest głupia i koniec. Tak też wyglądałam - malować się lubię, różowy lubię, szpilki tym bardziej, więc czemu nie? Efekt? Przy pierwszym poznaniu 90% ludzi, jak nie więcej, wrzucało mnie do worka tępych dzid, z którymi rozprawiać można jedynie o kosmetykach, filmach i imprezach. W zasadzie mało kto poruszał jakieś ambitniejsze tematy. I tu pozwolę sobie podzielić osobników na dwie kategorie.
Pierwsza: "i tak jesteś tępa, ja wiem lepiej" czyli ta część populacji, która albo nie dawała mi dojść do słowa, gdy zaczynano o czymś dyskutować, albo w połowie mojej wypowiedzi wtrącała anegdotki o blondynkach przemieszane ze słowami "a co Ty możesz wiedzieć..." Ano mogę, nawet dużo, bo inteligentne i oczytane dziewczę ze mnie. No cóż..
Druga: "ojacieżpiernicze TO COŚ MA MÓZG!" Poważnie. Gdy podczas pierwszych rozmów ktoś się dowiadywał, że szkoły pokończyłam z wyróżnieniem, że studiuję ścisły kierunek, do tego związany z inżynierią przemysłową, gdzie bab jak na lekarstwo, doznawał tak głębokiego szoku, jakby Amerykę odkrył. A gdy rozmowa brnęła dalej i okazywało się, że czytam, że poza ścisłymi rzeczami interesuję się polityką, historią współczesną i wieloma innymi rzeczami, zbierał szczenę z podłogi. To na prawdę takie dziwne? Najzabawniejsze było kwitowanie tego wszystkiego słowami "Wiesz, bo Ty nie wyglądasz na taką.." Ah no tak, blond włosy, szpilki, lekki makijaż, to wszystko wiadomo... 
Oczywiście nie każdy reagował w ten sposób, ale mimo wszystko było to bardzo denerwujące. Od kiedy zmieniłam kolor włosów nikogo już nie dziwi, że inżynier ze mnie i o polityce pogadam.. Oj, ludzie..

Druga sprawa to duży biust. W zasadzie w stosunku do mojej wagi to olbrzymi. Już pomijam fakt, że mój kręgosłup woła o pomoc, a kupienie ładnej koszuli czy sukienki, mając cyca jak krowa dojna, a talię osy, jest po prostu niewykonalne. Po pierwsze był to obiekt drwin w gimnazjum. "Nie biegaj, bo Ci mleko skiśnie!", "O jaaaaa, ale balooooooony" i tym podobne na prawdę są powodem do przejmowania się w wieku 13 lat. W liceum zaczyna się faza zazdroszczenia przez inne dziewczyny. Lustrowanie mnie z góry na dół ze wzrokiem morderczyń w autobusach, knajpach, sklepach i tym podobne było i czasem jest na porządku dziennym. To okropnie irytuje, bo nie można w spokoju robić zakupów czy przemieszczać się z punktu A do punktu B. I chyba najlepsze i najbardziej denerwujące: na plażach czy basenach wiele osobniczek prowadzi dość głośne debaty na temat tego, czy naturalne, czy sztuczne. Nosz cholera, nawet się człowiek zrelaksować nie może, bo za plecami słyszy takie durnowate teksty. Bo w stroju kąpielowym przyciągam wzrok każdego, co też męczy, bo czasem czuję się jak jakiś muzealny obiekt.

A blond włosy, różowa szmatka, szpilka i pomalowane oko, połączone z dużym biustem dla wielu ludzi równa się z byciem kurwą. Tak. Ile plotek na ten temat było, to by chyba nikt nie zliczył. Że się puszczam z każdym, zawsze, wszędzie. Czasem słyszałam, że z kimś pieprzyłam się w windzie, innym razem, że obciągałam komuś w toalecie na imprezie. Na prawdę, niesamowite. Co ciekawe, na niektórych tych imprezach nawet nie byłam obecna. Facepalm po całości. 
No ale stereotypy, to stereotypy, koniec.

Na pocieszenie: placuszki z cukinii.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Wszystko na raz.

Czasem sobie myślę, że powinnam wybrać się do logopedy, ewentualnie podpiąć sobie pod struny głosowe wzmacniacz. A najlepiej ściągnąć pelerynę niewidkę, którą najwyraźniej mam na sobie.

Odnoszę wrażenie, że za bardzo skupiam się na innych ludziach, bo gdy coś zaczyna dotyczyć mnie, w większości przypadków staję się niewidzialna i niesłyszalna. To bardzo boli, szczególnie wtedy, kiedy na prawdę potrzebuję uwagi innej osoby.

Weźmy na przykład Pawła. Jest z niego typowy facet, bo notorycznie mnie nie słucha. Zaobserwowałam nie raz, że jak cokolwiek mówię lub się o coś pytam dla spokoju odpowiada "tak kochanie". Niestety wpadek zalicza tyle, że czasem mam ochotę go zamordować. Bo jak mam się czuć, skoro mój własny facet i osoba, z którą mieszkam najzwyczajniej mnie ignoruje. Często wykłada się na tym, że po 5 minutach pyta się dokładnie o to samo, co zostało przeze mnie powiedziane. Wiele razy wmawia mi, że wcale nic nie mówiłam, co doprowadza mnie do szewskiej pasji, bo pamięć akurat mam cholernie dobrą. No właśnie, dobra pamięć nie zawsze jest fajną rzeczą. Bo potem człowiek pamięta dokładnie te wszystkie małe sytuacje, które złożone w jedną całość po prostu bolą. Jest mi przykro, że mój facet to typowy facet i nie potrafi słuchać. No cóż, trzeba z tym żyć. Dlatego - moje panie - mężczyźni wolą samochody, komputery i playstation od nas - bo tego, cholera, nie trzeba słuchać!
Jak już krzyknę lub urządzę awanturę, wtedy potulnie słucha przez dzień, czy dwa. Ale potem historia zatacza koło...

Paweł został opisany jako pierwszy, bo choć to nie miłe, to nie jest najgorsze.

Wiele razy, gdy ktoś z otoczenia miał doła/problem, ja jak wariatka leciałam na łeb na szyję żeby pomóc, wysłuchać itp. Potrafiłam nie raz olać wszystko, gdy sytuacja zdawała się być poważną. Ale rzadko taki precedens zdarza się wobec mojej osoby. Ba, nawet mogę rzec, że kiedy u mnie zaczyna się coś złego dziać, większość osób ma nagle sto tysięcy rzeczy na głowie, przez co absolutny brak czasu na spotkanie ze mną. Nie generalizuję, bo byłoby to niesprawiedliwe, ale nie chce mi się z osobna wypisywać każdą z sytuacji. Jednak to jest widoczne. Im więcej mam problemów, tym mniej potencjalnych osób, które skupią się na mnie. Dlatego  coraz więcej zamykam się w sobie, bo uważam, że nie warto coś komuś mówić, skoro albo to oleje albo w ogóle będzie unikał rozmów ze mną jak ognia, o spotkaniu nie wspominając. Przez takie zachowania w moim życiu wiele towarzystwa się wykruszyło, bo w końcu moja cierpliwość się kończy.

Najgorzej przeżyłam ignorancję Karoliny, po poznaniu nowej ekipy. Przecież nigdy nie broniłam jej mieć innych znajomych poza mną, bo to chore, ale żeby prosić "przyjaciółkę" ponad trzy tygodnie o spotkanie, bo muszę z kimś pogadać? I była mi na tamten czas osobą najbliższą? I to, co chyba dobiło mnie najbardziej to to, że dwukrotnie odwołała umówione już spotkanie na 10 min przed ustaloną godziną i to, że gdy w końcu spotkanie doszło do skutku, przyszła na nie ze swoją nową przyjaciółką. Przysięgam, przez to wszystko, co się wtedy działo i przez takie zachowanie, uciekłam jak najszybciej od dziewczyn, schowałam się w jakiejś bramie i płakałam jak dziecko dobrych 10 minut. Nic tak nie boli jak ohydna ignorancja.

Zastanawia mnie jednak cały czas, w czym leży problem? Może nie mam siły przebicia? Może jestem zbyt dobra dla ludzi i przyzwyczajam ich do tego, że to oni są numerem jeden i nie potrafię się narzucać? Nie mam pojęcia. Ale to nie zmienia faktu, że każda akcja olewania Cathelyn zostawia solidny odcisk w mojej psychice.

Czasem tak bardzo nienawidzę ludzi, że mam ochotę odciąć się od kogokolwiek na zawsze...
Dlatego zawsze powtarzam, że ludzie są takimi potworami, że nie warto pomagać, bo da się palec, wezmą rękę, a na ewentualną pomoc od nich nie ma co liczyć. To też jest przyczyna tego, że wolę zwierzęta milion razy bardziej, niż ludzi. 

Bo pies, czy kot, nigdy, przenigdy, nie zada takiego bólu, co "przyjaciel".

środa, 17 kwietnia 2013

Jeszcze gorsza przeszłość.

A propos kolekcjonowania niekonwencjonalnego... Chyba się mojemu Lubemu udzieliło, a może nie?

Paweł miał przyjaciela, Krzyśka, z czasów liceum. Szczegółów nie znam, jednak mogę stwierdzić, że dogadywali się bardzo dobrze. Krzysiek rok po maturze postanowił opuścić kraj nad Wisłą, mlekiem i miodem płynący, i spróbować swoich sił na Wyspach. Mimo to, Paweł i Krzysiek utrzymywali kontakt. Do tego Paweł dogadywał się z bratem Krzyśka - Markiem. Kiedy ja i Paweł zaczęliśmy się spotykać, cała ta ferajna miała się bardzo dobrze.

Marka poznałam pierwszego - z racji tego, że on był cały czas w kraju. Gwoli wyjaśnienia znałam go już wcześniej, choć znałam to za dużo powiedziane - kojarzyłam go z klubu, do którego często chodziłam, i w którym też pracował Paweł. Wpadłam Markowi w oko, jednak szybko go zbyłam, bo to nie mój typ.
Gdy zostaliśmy sobie oficjalnie przedstawieni przez Pawła, od razu skojarzyliśmy nasze gęby. Marek od początku tej naszej wątpliwej znajomości wydał mi się dziwny. Specjalizował się głównie w opowiadaniu historii, których nikt nie był świadkiem i które wydawały się nieprawdopodobne. Marek potrafił też wygłaszać niewybredne komentarze na mój temat, które zbywałam, bo po co przejmować się kimś takim.

W końcu miałam okazję poznać Krzyśka - kiedy powrócił skruszony do swej ojczyzny, gdyż Zielona Kraina nie spełniła jego oczekiwań. On również wydał mi się podejrzany, ale był najlepszym przyjacielem Pawła, więc traktowałam go neutralnie. Jakoś tam dogadywaliśmy się we czwórkę dłuższy czas. Ale zdarzyła się jedna sytuacja, której chyba nigdy nie zapomnę.

Mieliśmy z Lubym kryzys - normalne w każdym związku, prawda? Kłóciliśmy się jak nigdy, jednak mimo wszystko byliśmy razem. I poszliśmy na tą feralną imprezę. Tą, której żałuję do dziś. A tak nie chciałam tam iść.. Z racji tego, że z Pawłem rozmawiałam prawie wcale siedzieliśmy w dwóch obozach. Krzysiek, Marek i Paweł przy jednym stoliku, ja i trzeci brat wesołego klanu przy drugim. Aż tu ni stąd, ni zowąd przybiega do mnie Krzysiek i wyzywa mnie od najgorszych na całą knajpę, jak ja mogłam zdradzić Pawła z Markiem? Że jestem skończoną szmatą i on mnie od początku nie lubił. No ok, w sumie to z wzajemnością. Po 5 minutowym szoku zaczęłam płakać, bo nie bardzo ogarniałam, co się dzieje, a procenty dawały o sobie znać. Krzysiek podsumował moje zachowanie jako przyznanie się do wszystkiego złego i tylko go utwierdziło w przekonaniu, że jestem zwykłą kurwą. Na słowo kurwa wystartowałam z pięściami na 3 razy większego faceta ode mnie, na szczęście dobry brat nas rozdzielił, w dość wulgarnych słowach podsumował swojego starszego brata i zamówił mi taksówkę.

Co się okazało? Ano to, że Marek cały czas zazdrościł Pawłowi, że to on mnie zdobył. I wykorzystał ten moment, kiedy między nami nie układało się zbyt wiele, a do tego pewną imprezę, która skończyła się tak, że zostałam z Markiem sam na sam, bo reszta towarzystwa słodko spała w upojeniu alkoholowym. Nagadał Krzyśkowi, że na tamtej imprezie poszłam z nim do toalety i odstawiliśmy niezłą sodomię i gomorię... To był policzek w twarz - po pierwsze, że ktoś wpadł na coś takiego po drugie - że pomimo mojej nieufności do tych dwóch panów spędzałam z nimi czas.

Po długich dyskusjach i wyjaśnianiu stanęło na tym, że nie ma żadnych świadków, jestem tylko ja i Marek, słowo kontra słowo. To Paweł miał zdecydować, komu uwierzy...

Jak już wiecie, Paweł jest ze mną. A Krzysiek i Marek poszli w niepamięć, choć Paweł niejednokrotnie próbował odbudować relacje z Krzyśkiem. A do kompletu dochodzi Jasiu, kolega nas wszystkich, który pomimo pierwszych zapewnień, że jest po naszej stronie, teraz imprezuje z wesołym klanem.

"To ludzie ludziom..."
Wszystko na raz.

Tak sobie czasem myślę, że Ministerstwo Edukacji powinno wprowadzić obowiązkowe zajęcia z wróżbiarstwa i jasnowidztwa. Nie, nie żartuję. Okazuje się, że w życiu jest mnóstwo sytuacji, w których taka wiedza jest wręcz niezbędna.

W latach szczenięcych, kiedy każdy stosuje zasadę "dzieci i ryby głosu nie mają" oraz "to są sprawy dla dorosłych, a nie dla dzieci", trzeba się domyślać, co się stało. Jednak domyślanie się w tak młodym wieku jest bardzo trudne. Przecież małe dzieci chcą wiedzieć, co się dzieje, dlaczego rodzicie się wiecznie kłócą, dlaczego mama nie może kupić nowej zabawki, dlaczego nie pojedziemy w tym roku na wakacje i dlaczego tatuś się wyprowadził. Większość dorosłych unika trudnych rozmów z dziećmi, co powoduje u maluchów strach, niepewność. To bardzo rzutuje na życie przyszłe. Dlaczego tak trudno dziecku wyjaśnić w miarę delikatnie co się dzieje? Maluchy mają przecież dużo empatii i zrozumienia, pod warunkiem, że odpowiednio wyjaśni im się sytuację. Znam wyjątki, w których dzieci nie są odsuwane na bok, bo to "sprawy dorosłych".
Więc gdyby uczono nas wróżbiarstwa na tysiąc sposobów, można by sobie takie rzeczy wywróżyć, wiedzieć co się dzieje i czuć się bardziej komfortowo.

Kiedy przestajemy być podlotkami zaprogramowanymi na podstawowe potrzeby, idziemy do gimnazjum i zaczynamy się domyślać. W tym wieku jesteśmy w stanie rozszyfrować dziwne sytuacje w domu bez znania tajników wróżenia. Jednak w końcu przychodzi czas na napisanie egzaminu gimnazjalnego, czy też egzaminu dojrzałości. Podchodząc do owych egzaminów w dzisiejszych czasach, udzielenie poprawnej odpowiedzi na pytanie to dopiero połowa sukcesu. Najważniejsze jest to, aby odpowiedź napisać dokładnie tak, jak ubzdurał to sobie autor cudownego i ukochanego klucza. Więc poza znajomością np. lektur, trzeba wiedzieć, że autor opisuje postać jako miłą i ładną i punktuje to jako dwie osobne odpowiedzi po 1 pkt każda. Także zawarcie ich w jednym zdaniu powoduje przydzielenie tylko jednego punktu, bo tak mówi święty klucz! Sama Szymborska przekonała się, że nie tak łatwo sprostać wymaganiom cudownym autorom tychże szablonów. Pytanie tylko, skąd my mamy wiedzieć, co tam siedzi w głowach ludzi układających modele odpowiedzi, skoro są one pilnie strzeżone? Już wiecie?! TAK! Wywróżyć sobie na kilka dni przed egzaminem, lub ujrzeć przyszłość jako wyszkolony jasnowidz, lecz to już chyba wyższy poziom. Po sobie wiem, że im człowiek więcej wie i myśli, tym mniej punktów jest w stanie zdobyć. Najbardziej kuriozalną sytuacją była matura z angielskiego, gdzie Ci bardziej władający językiem Królowej Elżbiety zauważyli, że w jednym zadaniu typu listening jak byk pasują dwie odpowiedzi. Idąc tokiem myślenia pt. "gdzieś tu cholera jest haczyk", wybrali odpowiedź mniej oczywistą, gdyż na lekcjach zazwyczaj takowe były poprawne, bo te "rzucające się w uszy" w dalszej części słuchania posiadały pewne ale. Wśród tych ludzi znalazłam się i ja. Po otrzymaniu wyników każde z nas utopiło gdzieś jeden punkt, otrzymując wynik 98%, choć pewni byliśmy stuprocentowego wyniku. Tak, podstawowa matura z angielskiego jest na poziomie gorszym, niż można by przypuszczać. Po konsultacjach z naszą nauczycielką okazało się, że układający klucz nie wpadli na to, że na tym poziomie będą zdawać ludzie aż tak ogarnięci i to wychwycą. A, choć władam tym językiem na bardzo przyzwoitym poziomie, nie szarpnęłam się na rozszerzenie tylko dlatego, że nie było mi to do niczego potrzebne, a im mniej stresu na maturach, tym lepiej. Mogliśmy odwołać się do CKE i anulować egzamin wszystkim maturzystom, ale po co. A mogliśmy też sobie wywróżyć, co tam autor testu i doń odpowiedzi miał na myśli...

I w końcu te umiejętności byłyby strasznie przydatne w sytuacji, gdy ktoś nagle się obraża, ignoruje nas i unika lub całkowicie urywa kontakt, a my nie mamy bladego pojęcia, dlaczego tak się dzieje i co mogliśmy zrobić nie tak. Bo jeśli możemy już uzyskać jakieś informacje, to tylko od tej pierwszej grupy i najczęściej brzmią one "domyśl się" lub "powinieneś/powinnaś wiedzieć". No ale skąd, skoro nie jesteśmy wróżbitami Maciejami czy tam też Davidami? Gdyby Ministerstwo Edukacji...

Danielu, wybacz, że nie potrafię wróżyć, ani przewidywać przyszłości, bo gdybym umiała, wywróżyłabym sobie, dlaczego się tak bardzo obraziłeś i się nie odzywasz. A najlepiej, gdybym umiała to drugie, bo przewidziałabym, że taka sytuacja nastąpi i starałabym się jej uniknąć tak bardzo, jak tylko się da.

Chyba jednak dołączysz do kolekcji.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Jeszcze gorsza przeszłość.


Czasem zdarza się tak, że ojciec ma gdzieś swoje dzieci. Tak było z moim ojcem w czasach podstawówki czy gimnazjum, jednak miałam całkiem niezłą alternatywę - mój najwspanialszy na świecie Wujek.

Wujek mieszkał w naszej stolicy wraz z ciotką, a siostrą mojego ojca. Dzieci nie mieli, do dziś dnia z nieznanych mi powodów, ale mogę być pewna, że pragnęli dzieci jak mało kto. Dlatego też dużo uwagi poświęcali mi i moim siostrom. A to zabierali nas do siebie, a to na jakieś wakacje, a gdy przyjeżdżali do nas, zabierali do kina, na zakupy, na spacer. Jednak zawsze większą więź miałam z Wujkiem. Był niesamowicie ciepłym, szczerym i radosnym człowiekiem. Z ręką na sercu - nie poznałam i zapewne nie poznam drugiego takiego człowieka.

W pewnym momencie Wujek zaczął mieć problemy zdrowotne - coś z sercem - nie wiem dokładnie, bo gdy to się zaczęło byłam małym dzieckiem. Jednak brał odpowiednie lekarstwa i czuł się dobrze kolejnych kilka lat. Aż nagle bum - Wujek zaczął marnieć w oczach, do problemów sercowych doszły problemy z nerkami oraz z wątrobą, skutecznie atakowaną przez masę lekarstw pomagających na jedno, a szkodzących na drugie. Masa badań, ciągłe pobyty w szpitalu, rezultatów jednak brak. Lekarze nie mieli pojęcia, dlaczego organizm Wujka po prostu wysiada w tempie ekspresowym. Do tego doszły paraliże, utraty przytomności. Mimo tego, że czuł się fatalnie i wyglądał jak wrak człowieka nadal się o nas troszczył. Dzwoniłam do niego bardzo często, żaliłam mu się z wszystkiego, a na każde spotkanie cieszyłam się jak małe dziecko. Dzięki niemu poznałam każdy zakamarek Warszawy, znam ją tak dobrze, jak rodzinne miasto. A diagnozy jak nie było, tak nie ma.

W ostatnich chwilach krótkiego życia Wujka, zaczęło być głośno o boreliozie, czyli świństwie przenoszonym przez kleszcze i siejącym spustoszenie w organizmie, kiedy nie jest leczone. Wyniki powaliły najlepszych specjalistów na kolana. Ale było już za późno.

Zmarł 28 grudnia 2005 roku mając 49 lat. Na akcie zgonu, jako jego przyczyna, widnieje marskość wątroby, co jest prawdą, bo cała chemia wpakowana w Wujka doprowadziła do całkowitej niewydolności wątroby. Ale ja wiem, co było przyczyną pierwotną - niezdiagnozowana i nieleczona borelioza. Czy można winić lekarzy? Cóż, w tamtych czasach mało wiedziano na temat tej choroby.

Dla mnie jest to strata do tej pory tak bolesna, niesprawiedliwa i niezrozumiała, że do dziś potrafię płakać. I serce ściska, że na grób tak daleko, i że się pożegnać nie zdążyłam. Cóż, był mi ojcem, choć na odległość. I Warszawa, kiedyś tak ukochana, teraz jest dla mnie miastem, który potęguje ból i tęsknotę. I siedząc nad Wisłą, i pijąc piwo, wspominam Wujka, a w głowie leci mimowolnie:
"W moich snach, wciąż Warszawa..."

W 2006 roku zostałam zdiagnozowana - borelioza. I tylko dlatego żyję i chodzę, że tamte przykre doświadczenia pomogły w szybkiej diagnozie.






poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Jeszcze gorsza przeszłość.

Różni ludzie kolekcjonują różne rzeczy. Jedni znaczki, inni butelki po dobrych alkoholach, a jeszcze inni pocztówki... Ja też kolekcjonuję. Ludzi, którzy byli bliscy, a odeszli w niepamięć.

Żaneta - przyjaciółka z piaskownicy. Miałam około 6 lat, kiedy nasza szczeniacka przyjaźń miała początek. Żaneta miała pewien problem - cierpiała na mutyzm, ze względu na swoją okropną sytuację rodzinną. Ojciec schizofrenik, który terroryzował ją, jej matkę oraz jej brata, a do tego matka alkoholiczka. Pomimo mutyzmu komunikacja szła nam bardzo dobrze. Czy to na migi, czy w formie pisemnej. Pomagałam jej ja - mając 5 zł od dziadków wolałam kupić jej chleb i coś do tego (tak, w tamtych czasach było to możliwe), jak i moja rodzina. Zanosząc obiady, dając pieniądze. Przyjaźń ta miała moment przełomowy - Żaneta przełamała się! I zaczęła się odzywać. Jakoś w 2002 roku. No cud! To ona poznała mnie ze Sławkiem. Była wtedy dziewczyną przyjaciela Sławka. Jak skończyła się znajomość? Poznała Rafała, ojca jej dziecka. Rafał był jeszcze gorszy niż Sławek. Kiedyś prawie ją zabił - wywożąc ją do lasu i podstawiając jej nóż pod gardło. A potem i mnie. Byłam u Żanety na noc, Rafał się o tym dowiedział. Nienawidził mnie za to, że ostrzegałam Żanetę przed nim - że to świr, że ją skrzywdzi. Dowiedział się, że jesteśmy same (choć był wtedy Żanety brat, co nas uratowało), przyjechał, wszedł siłą do mieszkania i groził mi siekierą. Tomek, brat Żanety, cudem uchronił nas od najgorszego. Karetka, policja, mój ojciec, wszystko to około północy. Oczywiście zeznania na nic, bo Żaneta panicznie bała się Rafała i wszystkiego się wyparła na drugi dzień. Także do tej pory chodzi wolno. A gdy go widzę, serce staje w gardle. A Żaneta? Odzywała się, gdy akuratnie nie była z Rafałem. Pomagałam jej i jej synkowi, jak tylko mogłam. A gdy znów - idiotka - wracała do oprawcy, słuch po niej ginął. W końcu olałam, bo przecież to chore.
 

Karolina - przyjaciółka z liceum. Bliska jak siostra - nie tylko ona, ale także jej 3 siostry i matka. Były mi jak rodzina. Spędzałam tam co drugi weekend. Wiedziałyśmy o sobie wszystko, jej mamę traktowałam jak własną. Karolina miała chłopaka - Piotrka. Przyjaźń była cudowna i intensywna do pewnego momentu. Tego, w którym wybrałam inny kierunek studiów, niż Karolina. Ona wychodziła z założenia, że jako przyjaciółki, będziemy studiować to samo. Jednak po długiej dyskusji i wielu argumentach zrozumiała, że wybrany przez nią kierunek nie jest dla mnie. A wybrany kierunek przeze mnie nie jest dla niej. Trochę stosunki się ochłodziły, ale dalej się widywałyśmy i rozmawiałyśmy. Aż Karolina rzuciła Piotrka. I poznała nowych znajomych. I Cathelyn odeszła w niepamięć. Bo mówiła, że Piotrek to idealny facet, a ona rzuca go, bo jej kompletnie odbiło. Piotrek płakał mi w rękaw, a ja nie potrafiłam znaleźć ani jednego powodu, dla którego Karo go zostawiła. Ba, sama nie umiała tego argumentować. Każda prośba o spotkanie była ignorowana, zbywana brakiem czasu. Bo Karolina wolała zadawać się z nowym towarzystwem, niż spędzać czas z osobą, która olała tydzień szkoły i siedziała z nią, gdy Karolina miała operację. Z osobą, która potrafiła rzucić wszystko i jechać do niej, gdy ta miała podły humor. Ma teraz nowego faceta, a z ekipy "nowych" znajomych z mało kim utrzymuje kontakt. Miałam być druhną na jej ślubie. Bierze go w lipcu z nowym Piotrkiem. Nie zanosi się.

To dwa najbardziej bolesne i niezrozumiałe dla mnie przypadki, choć mniejszych znajomości, zapisanych w archiwach, jest więcej. Ale te dwie przyjaźnie tkwią w głowie jak kołek - zostały zniszczone nie z mojej winy, choć początkowo chciałam się chłostać w pokucie, byleby przyjaźnie odzyskać. I robiłam wszystko, by te relacje przywrócić. A po czasie okazuje się, że zostały zrujnowane za szczerość. Szczerość z mojej strony oczywiście. Bo ostrzegałam, że Rafał może zrobić krzywdę (a wiem, że robił, nie raz). I wyraziłam opinię, że porzucenie Piotrka było niczym innym, jak kaprysem świeżo upieczonej studentki.
 Z Piotrkiem mam kontakt do dziś. Z Karoliną oboje nie rozmawiamy.

I chyba Daniel dołączy do kolekcji. Za co? Sama tego nie wiem teraz. Pewnie odkryję po latach, ale w tej chwili już wiem, że o przyjaźń się nie walczy - o tą prawdziwą nie trzeba, a ta fałszywa nie jest warta.

Jak wspomniałam, ludzie kolekcjonują różne rzeczy...

niedziela, 14 kwietnia 2013

Jeszcze gorsza przeszłość.

Cała historia z Danielem zmusiła mnie do refleksji. I do wspomnień, tych bolesnych głównie.

2004 rok. Byłam wtedy małą gówniarą, balansującą między granicami, ze względu na brak jakiejkolwiek hierarchii wartości przekazanej od starszych. Mój ojciec wtedy nie był przyjacielem. Wręcz przeciwnie - praktycznie w ogóle nie rozmawialiśmy. W tym też roku poznałam mojego pierwszego chłopaka, który prawie zrujnował mi życie.

Sławek był 4 lata starszy ode mnie. Dziewczynom w moim wieku imponowali starsi, lecz często mieli oni na nas fatalny wpływ. Tak też było w tym przypadku. Pierwsze papierosy, alkohol, seks. Wszystko to w wieku 14-15 lat. Sławek, na początku był super facetem, lecz z czasem upadł bardzo nisko. W dużej mierze przyczyniło się do tego jego ówczesne towarzystwo. Brał sterydy, za kołnierz nie wylewał, trochę nawet handlował narkotykami. Zdarzyło się nawet, że po pijanemu ukradł samochód i rozbił je. Dostał wyrok w zawieszeniu. A ja dalej z nim byłam, sama nie wiem, czemu. Tkwiłam w tym bagnie 3 lata.

Sławek stał się chorobliwie zazdrosny, olał szkołę, potrafił pić codziennie, umawiać się ze mną i olewać. Jego porąbana matka cały czas go broniła i dużo rzeczy przypisywała mnie. Że to ja jestem winna temu czy tamtemu. Raz od niego odeszłam - nachodził mnie w nocy, wypisywał i wydzwaniał, groził, że zabije mnie albo jakiegokolwiek faceta w moim otoczeniu. Wróciłam, ze strachu. Gdzie byli rodzice? Zajęci swoim zabałaganionym życiem, wiecznymi awanturami, że dzieci zeszły na dalszy plan. Zresztą wielu rzeczy im nie opowiadałam o Sławku.

W końcu odeszłam, po 3 latach, definitywnie. Wtedy, kiedy Sławek mnie uderzył. I to dość solidnie. Uderzył, bo chciał się ze mną kochać, a ja odmówiłam, bo był pijany. Pech chciał, że jestem osobą wybuchową i mu oddalam, ze zdwojoną siłą. Jego matka jednak twierdziła, ze to ja go pobiłam, a on się bronił, wydzwaniała, że Sławek był na pogotowiu i oni mnie na policję podadzą. Wtedy wkroczył mój ojciec i pomógł z tego wyjść. Jeszcze ponad pół roku bałam się wychodzić z domu, bo Sławek wciąż groził.

Teraz jestem z Pawłem. A Sławka widujemy - jak pije wódkę na przystanku o 10 rano i prosi nas czasem o parę groszy. A mi wstyd. Czy słusznie?

Na pocieszenie: kociołek meksykański z mięsa mielonego usmażonego z czosnkiem i majerankiem, cebuli, pomidorów, papryki i fasoli czerwonej, doprawiony chili.